Wszystkie wpisy, których autorem jest Mały Brat

Jestem szczęśliwym człowiekiem, którego mało najczęściej obchodzi – niemniej kiedy już coś dotrze do mojego rycerskiego łba (zakutego, znaczy) zaczyna się to wiercić w głowie burząc spokój mojego ducha. Stwierdziwszy, że istnieją lepsze sposoby wyzbycia się krążących pod sufitem myśli niż walenie głową w mur postanowiłem moje mniej lub jeszcze mniej błyskotliwe przemyślenia wyrzucać z siebie w formie tekstowej.

Sekrety legendy

Wczoraj, to jest trzydziestego września roku pańskiego dwa tysiące czternastego, wskrzeszony został z fizycznego niebytu legendarny Secret Service. Nieco starsi czytelnicy zapewne znają, młodsi być może słyszeli – przynajmniej ci, którzy przez społeczeństwo określani są mianem geeków: faceci, którzy częściej ściskają joystick zamiast się masturbować oraz ich żeńskie odpowiedniki, które też nie mają co liczyć na dziki seks z przystojnym ogierem.

Tak, tak, tak, wiem, stereotypowe, krzywdzące, denne i tak dalej w ten deseń. Niemniej sam się poniekąd do tego grona zaliczam więc mogę po sobie jechać żeby pokazać jaki to ja nie jestem niesamowicie zdystansowany dobrowolnie stawiając się w aspołecznym świetle o widmie naznaczonym ascezą seksualną.

Wracając jednak do czasopisma, dzisiaj, to jest dzień po (ponownym) pojawieniu się periodyku, radośnie wybiegłem z pracy i popędziłem do najbliższej świątyni komercji swoim srebrzystym rydwanem ze zwalonym ABSem po kilka drobiazgów, między innymi właśnie po reinkarnację SS (proszę nie kojarzyć skrótu z nazistami, chrzanieni popaprańcy), którą to mędrcy internetu przepowiadali już od dawna. Dotarłszy do miejsca wymiany itemów nieco się jednak zdziwiłem, gdy w pierwszym napotkanym kiosku zostałem wyśmiany, kiedy rzuciłem hasłem „Secret Service”.

Wszystkie wczoraj wyprzedane – rzuciła z uśmiechem dziewczyna za ladą. Aha, no to fajnie. Wieża, coś czuję, że mamy problem. I faktycznie mieliśmy, mój skarbie. Ganiałem potem po kolejnych poziomach galerii, od kiosku do kiosku, próbując w każdym znaleźć baśniowe czasopismo, jednak wszędzie dostawałem zamiast tego od sprzedawców jedynie smutny wyraz zrozumienia. Z tego wszystkiego zapomniałem po drodze kupić mleka.

A tak na marginesie – wie ktoś, gdzie w Katowicach można dostać chmeli suneli?

Kontynuując quest – w końcu dopadłem do niepozornego kolportera, stojącego gdzieś na uboczu, przy głównym wejściu, gdzie w końcu dostałem to, czego szukałem. Trafiłem na jeden z ostatnich egzemplarzy, jak udało mi się dowiedzieć od skądinąd całkiem sympatycznej, rudej ekspedientki (niezły oksymoron, co?).

Nakład pisma to około 50 000 egzemplarzy – i to wszystko dosłownie wyparowało w przeciągu półtora doby od wydrukowania. Nieźle, co? Fakt faktem, że wszystko to wykupili ludzie podobni do mnie czyli tacy, dla których Secret Service było takim samem elementem wczesnych lat życia jak Edyta Bartosiewicz czy Renata Przemyk dla melomanów wspominających lata 90. Czar młodości – jeżeli nie dzieciństwa.

Wracają do domu poprzez zakorkowane miasto, w atmosferze spalin i pełnych zrozumienia i troski o bliźniego klaksonach, rozmyślałem nieco nad analogiami między tym wybuchem konsumenckiego entuzjazmu a starą muzyką właśnie, zresztą nie tylko muzyką ale w ogóle wszystkim, co stare. Trochę nie zazdroszczę redaktorom SS, poza konkurencją będą musieli zmierzyć się z czymś o wiele bardziej potężnym i bezlitosnym – własną legendą. Tak samo jak Bartosiewicz wydająca nową płytę czy Sapkowski nowego Wiedźmina, tak twórcy SS (prosiłem, odwalcie się, naziole) muszą sprostać czemuś, czemu chyba nie da się sprostać – podszytej emocjami pamięci, która zawsze wszystko idealizuje. Mogłeś za smarkacza dostawać codziennie wciory od większych kolegów w podstawówce, nienawidząc jej przez to wtedy, ale po latach zawsze będziesz wspominał szkołę jako czas beztroski. Mogłaś za siksy wyjeżdżać na wakacje do babci na wieś, gdzie zbierało ci się na wymioty od fetoru obornika i kurzego gówna, które wiecznie zmazywałaś ze stóp, ale po latach będziesz opowiadać o wspaniałych, letnich miesiącach skąpanych w słońcu i zapachu zboża.

Ciągnąc się niemiłosiernie za jakimś Porshe, czując w ustach niemal fizycznie ironię ulatniającą się z rury wydechowej sportowego samochodu toczącego się metr po metrze przez miasto, rozmyślałem sobie dalej o takich oczywistościach jak popularność programów nadających szeroko pojętą klasykę, czyli po prostu to, co leciało w radiu kiedy dzisiejsi czterdziesto, pięćdziesięciolatkowie mieli kilkanaście lat. Żeby nieco przytłumić smak ironii w ustach wpuściłem przed siebie jakiegoś ociężałego vana, lepiej się wpisującego w klimat zakorkowanych w popołudniowym szczycie ulic. Oczywiście każdy senior stwierdzi, że to co dziś leci w radiu to totalny chłam, i pewnie będzie miał sporo racji, niemniej daję głowę, że za trzydzieści lat dzisiejsi gimnazjaliści powiedzą to samo o przyszłej muzyce, za najlepszą na świecie i jedyną prawdziwą będę uznawać jedynie to, czego sami słuchali za młodu. Oczami wyobraźni widzę mocno utyłą panią z kilkoma dekadami życia na karku i biustem mierzonym nie w miseczkach a workach, która radośnie podryguje na autobusowym siedzeniu w rytm bejbowania Justina Biebera, łypiąca jednocześnie karcącym wzrokiem na patrzącą na nią spode łba młodzież. Czego się tak gapią, gówniarze? Badziewia jakiegoś słuchają, niewychowani smarkacze. Stój, młody jesteś, przecież nie będę sobie brudziła toreb. I nie pyskuj młody, trochę, kurwa, kultury! O ironio. A swoją drogą – to co brałem za gorzki smak ironii w ustach okazało się być zwykłym kapciem spowodowanym wypiciem w ciągu dnia zbyt małej ilości płynów bogatych w kofeinę.

Grzebanie w legendach to trochę rocket-science. Wszyscy mamy jakieś tam wyobrażenie o tym co było a próba majstrowania przy baśni, nawet, albo zwłaszcza przez jej twórców, pociąga za sobą stuprocentowe niemal ryzyko, że coś wybuchnie. Stąd przykładowo gromy na wspomnianego Sapkowskiego za „Sezon burz”. Wiedźmin to świętość, tego nie ruszaj. Kij, że to twoje – w sumie to już nie. Teraz to nasze. Wszystko co zostało stworzone w naszej młodości jest najlepsze, nie grzeb, nie krytykuj, nie dyskutuj. Zostaw jak jest. Jesteś legendą ale nie gadaj za wiele żeby nie psuć nam obrazu.

A dzisiejsza młodzież zawsze jest gorsza. Zawsze.

Cóż, wróciłem w swoje cztery ściany i czas zmierzyć się z własną, wyidealizowaną przeszłością w jakimś odpowiednim ku temu miejscu, sprzyjającym skupieniu i relaksowi. Dobrze, że nie zapomniałem kupić papieru toaletowego.

Gówno-TV

Nie oglądam telewizji. Nie posiadam telewizora. Nie widziałem nigdy potrzeby zaopatrzenia się w takowy sprzęt – co zresztą spotkało się niedawno z wywołaniem u mojej babci ostrego zespołu załamywania rąk i obracania oczu ku niebu.

Jak to tak, bez telewizora? Co Ty robisz całymi dniami? Dziwowała się biedna, wyraźnie zdezorientowana faktem, że w czyimś mieszkaniu może nie stać (dość)nowoczesny ołtarzyk, z którego spływa do odbiory “M jak miłość” i najprawdziwsza prawda o świecie, objawiona wraz ze słowami któregoś z zastępu prezenterów.
Gdyby moje serce nie pełniło jedynie funkcji pompy ssąco-tłoczącej zapewne postarałbym się jakoś babcię uspokoić mówiąc, że telewizor już w drodze i niebawem powieszę go na ścianie tak, aby ten rozświetlał mroki mojego mieszkania jak najefektywniej. Niestety, serce moje pozbawione jest alegorycznych funkcji przechowywania miłości i empatii więc jedynie burknąłem coś pod nosem niewyraźnie, wskazując tymże na pękającą w szwach biblioteczkę. Moja stanowcza reakcja nie spotkała się jednak ze zrozumieniem więc wysłuchiwałem jeszcze przez chwilę troskliwej tyrady na temat mojego niechybnego nieprzystosowania społecznego zanim moja lokalna prarodzicielka przeszła do sprawy brakującego piekarnika. Nawiasem mówiąc, nie wiem jak, ale jakimś cudem babci udało się w kwestię brakującego mi telewizora zręcznie wpleść również sprawę brakującej mi żony. Rzecz jasna, funkcjonalność mojej kuchni stała się jeszcze lepszym pretekstem do podniesienia problemu mojej żony, czy raczej jej braku. Czyli na moje – brakiem problemu, ale o tym może innym razem.

Tak czy inaczej, kiedy babuchna zaczęła roztrząsać sprawy kulinarno-matrymonialne, uznałem, że kwestią telewizora i telewizji generalnie mamy już dokładnie przedyskutowaną i nie zaprzątałem sobie nią głowy przez następnych kilka miesięcy. To jest – aż do dziś.

Dziś to bowiem, ciężko harując na chwałę i siłę naszej kapitalistycznej Ojczyzny, kolega rzucił pytaniem, czy oglądaliśmy sobotni X-Talent, X-Factor, Talent z gwiazdami, czy coś w ten deseń. Zajęty intensywnym audytem firmowych łączy internetowych zupełnie olałem udzielanie odpowiedzi, niemniej kilku innych współpracowników żywotnie zainteresowało się tematem. Ucieszony ciekawością otoczenia kolega puścił z YT zapis tego widowiska, na którym to jakiś facet wyszedł na scenę ze świnią na smyczy, pogadał chwilę, dał prosiakowi wafelka i zebrał się do wyjścia, nim jednak wyszedł na dobre świnia zdążyła się spektakularnie zesrać na środku sceny i jeszcze podlać uryną kwiatki, niestety nieistniejące na scenie (co za niewychowany wieprz! …oh, wait). Jak się okazało – gówno pozostawione na scenie przez zwierzaka wywołało wśród publiczności niesamowitą radość – zarówno tej w studio jak i przed ekranem laptopa. Koleś, którego wysłano aby posprzątał fekalia jedynie spotęgował ogólnonarodową wesołość malowniczo wywracając się na owym, mocno już przetworzonym, prosiakowym obiedzie, ku uciesze tak kolegów jak i mordek w TV.

Przyglądałem się temu wszystkiemu z wielkim “ojej, poważnie, to leci w programie z milionową widownią?” w jednym oku oraz “ojej, to naprawdę was, ojej, śmieszy?” w drugim. Przy czym “ojej” jest tutaj mocno zmiękczoną formą mojej dezaprobaty, którą oryginalnie wyraziłem we właściwy sobie, mocno nieparlamentarny sposób, będący również żywym przykładem piękna polszczyzny, objawiającego się tu konkretnie w elastyczności budowania kolejnych pięter wulgaryzmów, ograniczonej w zasadzie jedynie kreatywnością użytkownika. A tej, zdarza się, wcale mi nie brakuje.

Małe podsumowanie – ludzie śmieją się z gówna. Dosłownie. Pal licho mityczne społeczeństwo, które uważane jest za bandę idiotów – przez społeczeństwo właśnie. Nie przytoczę teraz konkretnych badań niemniej pamiętam, że naukowcy skądś tam (pewnie z USA) wykazali w jakimś sondażu, iż większość społeczeństwa uważa większość społeczeństwa za baranów. Cóż za samokrytyka. Nie mam żadnych złudzeń, że zamierzona.

Co mnie martwi to to, że chłopaki z pracy – było nie było – ogarnięci, ułożeni, wykształceni ludzie, chromolona śmietanka społeczeństwa, nieźle zarabiający target większość kampanii reklamowych, śmieją się dosłownie z gówna.

Żeby nie było, sam nie mam jakoś szczególnie finezyjnego poczucia humoru, śmieję się z dowcipów o martwych niemowlakach, dewiantach różnego typu i kalibru oraz żarów powszechnie uważanych za politycznie niepoprawne – delikatnie ujmując. Tutaj wypadałoby dodać, że ciężko mnie nazwać osobą nietolerancyjną, wręcz przeciwnie, jestem bardzo tolerancyjnym człowiekiem. Nienawidzę wszystkich tak samo.

Niemniej – roję sobie, że istnieje pewna różnica pomiędzy absurdalnym z definicji, ciężkim humorem a boleśnie dosłownym w treści i formie gównem na scenie. No i bądź tu teraz mądry człowieku, staraj się dalej wmawiać sobie, że telewizja to badziewie samo w sobie i dla siebie, egzystujące gdzieś na peryferiach normalnego świata, trochę w oderwaniu od niego, nie będące odbiciem preferencji ogółu a jedynie jakichś mniejszych, nieszczególnie wymagających grup. To jak z noszeniem prezerwatywy w portfelu – masz nadzieję ale w końcu stwierdzasz, że nie ma co się oszukiwać.

Na co ludzie lubią patrzeć najbardziej? Ano na ludzi głupszych od siebie i rzeczy, których sami by nie zrobili w prawdziwym życiu bo są zbyt durne, poniżej ich poziomu. Stąd powodzenie takich programów jak na przykład Warsaw Shore – internetowi mogą wylewać wiadra pomyj na głowy uczestników we kwejkach, komentarzach, demotach itd ale twórców to nie obchodzi. Obchodzi ich, że ludzie o programie mówią, co za tym idzie więcej ludzi obejrzy program, z reklam w przerwach programu popłynie więcej pieniędzy. Oczywiście, można byłoby nakręcić jakiś ambitny program skłaniający do głębszego przemyślenia sprawy, tyle, że to nie da tyle rozgłosu. Głupota i seks – to się zawsze sprzedawało najlepiej (a kombo obu powyższych to już turbo-ultra-mega-ekstra hit), choć nie tylko w TV, bądźmy sprawiedliwi. Brutalnie proste. Oczywiście samo gówno też nieźle ma się w rankingu maszynek do robienia pieniędzy, czasem mniej, czasem bardziej alegoryczne, ale zawsze gówno.

Zdaję sobie sprawę, że to być może krzywdzące uogólnienie, wszak istnieje wiele wartościowych programów (pierwsze skojarzenie – programy przyrodnicze na BBC, ci to mogli by nakręcić program o formach życia rozwijających się w mojej lodówce i też bym oglądał z zapartym tchem) niemniej kiedy człowiek widzi co się serwuje w ramówce coraz bardziej absurdalna wydaje się idea spędzania jakiegokolwiek czasu przed telewizorem. A tym bardziej opłacania abonamentu (za gówno), który rządzący chcą wtłoczyć w podatki (przy biernej akceptacji społeczeństwa) – bez wyjątku dla każdego. Ręce opadają, broda sama rzednie a łzy zalewają okulary.

Jestem jakiś dziwny, babcia miała rację? Może, ale wolę pozostać z daleka od wszelkiego telewizyjnego chłamu. Jeszcze coś mnie ochlapie – w czasem zawrotnego rozwoju technologii teleinformatycznych 3d może szybki iterować w formy raczące widza nie tylko wrażeniem przestrzennego obrazu ale też np. zapachem – 4d czyli 3d plus zapach gnoju ciągnący od Gwiazd śpiewających na lodzie (chyba nawet widziałem jakiś artykuł na ten temat na którymś ze znerdziałych serwisów).

Spełnienie pretensji babci, kupno telewizora? Dziękuję, postoję. Za tych pare stów (minimum) mogę sobie kupić tyle książek, że nie starczy mi zimowych wieczorów na przeczytanie wszystkich. Martwię się tylko o biblioteczkę.