Idzie wiosna. I bardzo dobrze, mam już trochę dość tego zimna, przytłaczającej ciemności wpędzającej ludzi w depresję i dziury na drodze. Im więcej słońca i ciepła tym bardziej człowiekowi chce się robić mnóstwo rzeczy. No w każdym razie chce się robić jakieś rzeczy. Albo po prostu chce się coś robić… prawda? Cokolwiek.
Wprawdzie po takim rozpoczęciu spadnie teraz pewnie pół metra śniegu, wszak Matka Natura to złośliwa suka – jak głosi dziesiąte prawo Murphy’ego, ale może to nawet i dobrze. Będę mógł zacząć w końcu jakiś wpis od słów “przyszła wiosna ciepła i radosna a skwerki w parkach obrodziły spod topniejącego śniegu niezliczoną ilością psich gówien”. Zawsze chciałem tak zacząć jakiś tekst, niestety ze względu na postępujące globalne ocieplenie trudno tak zacząć. Nie to żebym coś miał do globalnego ocieplenia, w gruncie rzeczy podoba mi się zima bez śniegu, nie trzeba odśnieżać podjazdu, zakładać łańcuchów ani odśnieżać samochodu przez trzy godziny każdego ranka. Mówiąc szczerze to nawet wspieram ocieplenie jak tylko mogę, staram się oddychać tak głęboko jak to możliwe, sukcesywnie sącząc w atmosferę zdradziecki dwutlenek węgla. Dzięki temu nikt nie zarzuci mi, że nie żyję pełną piersią.
Radość płynąca z ciągnącej niespiesznym acz miarowym krokiem wiosny stoi jednak w pewnej opozycji do miejscami szarego świata, który sobie krąży wokół mnie (jako naturalnego środka wszechrzeczy). Obserwacje moje dowodzą, że w niektórych punktach świata nie zawsze panuje spływający miodem błogostan, burząc przy tym naturalną dla mnie pogodę ducha i życzliwość dla wszystkich wokół. Może to dobrze, że coś mnie lekko rysuje z zewnątrz? W końcu w Polsce, jak wiadomo, spokój i pogoda ducha są karanymi z urzędu przestępstwami. Gdyby pozbawić mnie okularów wyostrzających niedomagania kosmosu to pewnie gniłbym już w pierdlu. Ostatnio moje idylliczne jestestwo zostało brutalnie naruszane przy kasie w dyskoncie, gdzie dwóch klientów z rzędu omal nie wyrwało mnie z butów absurdem, który spowodowali. Najpierw jakaś nobliwa pani w futrze się obruszyła na kasjerkę, że wkładki w rękawiczkach, rzuconych jako lidlowy skarb, nie są oryginalne. Wow, serio? I co jeszcze? Może kawioru zabrakło? No proszę, takie rzeczy, w Lidlu. No nie do wiary. Niezrażona logiką kobieta jednak napastowała biedną kasjerkę mordem w oczach dopóki jej zmysł powonienia na to pozwalał, albowiem zaraz za nią stał pan żul, roztaczający wokół siebie charakterystyczną, intensywną woń. Biedna kasjerka musiała wysilić cały swój profesjonalny stoicyzm kiedy zaawansowany wiekiem (jak na pana żula) jegomość próbował ją przekonać aby oprócz tych dwóch marsów dziewczyna jednak sprzedała mu również 0,7 wody pisanej przez “o” z kreseczką. Wszak on wcale nie jest pijany a ten czerwony nos to zupełnie nie od dzisiejszej dawki wody ognistej (być może barwionej na jagodowo) a jedynie skutek tego, że się oparzył przy pracy. Zobligowany obecnym miejscem zamieszkania skomentuję następująco, starając się zaciągać po śląsku: ja, mhm… Fakt, jak się zatkało nos to nawet nie było czuć tej mieszaniny świeżego etanolu, starych aldehydów, przeterminowanego potu i innych woni jasno wskazujących, że podmiot tej części opowieści już dość długo żyje a nie był nigdy za pan brat z wodą i mydłem.
Dzielna kasjerka z obu starć wyszła zwycięsko, emanując cały czas anielskim spokojem, podczas gdy ja cały czas miałem minę jak rzymscy legioniści w scenie z “Żywota Briana”, gdzie żołdacy starają się nie parsknąć śmiechem (pod groźbą śmierci) kiedy Piłat, dźwięcznie wypowiadający “r”, opowiada o swoim przyjacielu, Jebusie Maximusie – oraz jego zapewne chronicznie nieusatysfakcjonowanej żonie. Heroiczna kasjerka pozwoliła sobie swobodnie przewrócić oczami i zaśmiać dopiero kiedy sam podszedłem do kasy. Znaczy zakładam, że kasjerka zaśmiała się z poprzednich klientów a nie na widok mojej facjaty. Choć jak tak sobie przypomnę reakcje paru dziewczyn, z którymi się próbowałem umówić, to nie jestem tego taki pewien.
Tak czy inaczej, zawsze byłem pod wrażeniem stoicyzmu sprzedawców znajdujących się w awaryjnych sytuacjach. Czyli tak mniej więcj piętnaście razy dziennie. Biorąc pod uwagę opowieści znajomych pracujących w tym fachu to opisana sytuacja jest naprawdę przygrywką przed prawdziwymi zawodami – a te potrafią być twarde i z żartami nie mieć wiele wspólnego. Klienci, który wyżywają swoje frustracje na bogu ducha winnych sprzedawcach to chleb powszedni tej branży (i chyba każdej innej), zresztą tak jak ogólnie pojęta buraczaność klientów. Z opowieści wnioskuję, że im lepiej sytuowana klientela tym częściej lubi sobie z obsługi zrobić podnóżek (znajoma kasjerka z Piotra i Pawła miała na ten temat sporo do opowiedzenia). Zresztą – nie zauważyliście sami, że często im lepiej się niektórym powodzi, tym większymi burakami są? Klasyką chyba są ludzie, którzy przestają się witać z byłymi współpracownikami zaraz po otrzymaniu konkretniejszego awansu. Wyższa kadra naukowa uczelni, która wyżej sra niż dupę ma oraz cała masa różnej maści leśnych dziadków czy nowobogackich “byznesmenów” jak ulał wpisuje się w panoramę. Politycy to chyba apogeum tego trendu.
Mała dygresja – ostatnio czytałem (w którymś z niedawnych numerów “Wiedzy i życia”, o ile kojarzę) o badaniach nad korupcją przeprowadzonych przez grupę psychologów – studentom (nieśmiertelny materiał badawczy) dano władzę rozdzielania zasobów innym uczestników badania i sprawdzano ich uczciwość. Z biegiem czasu nawet najuczciwsi (początkowo) stawali się coraz bardziej zachłanni i nie było od tej reguły żadnego wyjątku. Wniosek – narzekania na konkretnych polityków są bezcelowe, każdy system polityczny dopuszczający utrzymywanie się tych samych ludzi u władzy dłuższy czas jest z definicji niedoskonały gdyż żaden polityk nigdy nie będzie uczciwy, o ile tylko pozostanie na stołku odpowiednio długo. Wygląda na to, że już Ateńczycy wiedzieli co robią, zakazując piastowania stanowiska oberszefa dłużej niż dwie kadencje, jeśli dobrze pamiętam z historii.
Tłumaczyłoby to również, dlaczego politycy w wielu krajach mają status społeczny niższy od prostytutek, w tym w Polsce.
Wracają do przedmiotu rozważań, czasem mam coś na kształt wyrzutów sumienia ocierających się o jakąś parodię empatii, kiedy sobie uświadamiam, jak przerąbane ludzie mogą mieć. Sam nie mam kontaktu z klientami więc myśl, że ktoś wstaje z łóżka tylko po to żeby wydarła się na niego banda frustratów jest cokolwiek dołująca. Fakt, że im młodsi ludzie tym zdaje się coraz więcej wśród nich jednostek ludzko podchodzących do innych ludzi, co napawa pewnym optymizmem, niemniej chyba jeszcze trochę czasu minie zanim wymrze w Narodzie spuścizna jedynie słusznego systemu, patrząca z zawiścią na każdego, komu powiodło się lepiej – oraz pogardą na każdego, komu powiodło się gorzej.
Pomijając hordy pospolitych frustratów, awanturników i zwykłych baranów najeżdżających na każdego słabszego jak Rosja, tak się dziwnie składa, że najbardziej potrzebne zawody mają najbardziej pod górkę w interakcji z resztą społeczeństwa, na dobro którego pracują a które to traktuje je z góry. Najbardziej jaskrawy przykład z brzegu, śmieciarze, którzy nie cieszą się jakąś szczególną estymą. Poważanie społeczne pewnie prędko by wzrosło gdyby sobie panowie postanowili zastrajkować na tydzień. Po traumie tonięcia w tonach śmieci każdy mieszkanie tej planety kłaniałby się w pas na widok pracowników komunalnych.
Gdzieś czytałem o badaniach traktujących co to by się stało, gdyby nagle zniknęli wszyscy ludzie odpowiedzialni za jakąś działkę gospodarki. Rzecz jasna najbardziej odczuwalne byłoby zniknięcie najgorzej opłacanych i szanowanych grup zawodowych, podczas gdy dematerializacja części najbardziej szacownych nie zostałaby w żaden sposób zauważona. W niektórych przypadkach wyparowanie pewnych ziutków miałby nawet zbawienny wpływ, np. banksterów, pardon, bankierów (nie mylić z bankowcami proszę, bankowiec tak się ma do bankiera jak rencista do rentiera; z tej samej serii – elektronika tak się ma do informatyki jak ornitologia do KFC …rączka w górę, kto niebędący informatykiem się zaśmiał?). Nie pamiętam gdzie na tej liście byli przedstawiciele mojego zawodu, ale biorąc pod uwagę, że informatycy najczęściej rozwiązują problemy o jakich przeciętny człowiek nie ma pojęcia, w sposób jakiego przeciętny człowiek nie zrozumie, raczej nie spodziewam się wielkiego priorytetu dla codziennego funkcjonowania cywilizacji. Hipotetyczne zniknięcie moje i moich kumpli po fachu zauważone zostałby zapewne dopiero, kiedy internet by przestał działać… za to jaka olaboga by się wtedy podniosła ku niebiosom (kolejny suchar, ilu informatyków potrzeba do wymiany żarówki? żaden informatyk nie wymieni żarówki, to problem sprzętowy).
Konkluzja będzie krótka – wiosna idzie, weź się uśmiechnij do bliźniego, choćby i śmieciarza (politykowi możesz już odpuścić).
MAŁA AKTUALIZACJA: Nigdy nie zamieszczam żadnego tekstu w dniu, w którym tenże powstał. Takie tam redakcyjne pierdu pierdu, czas na przeczytanie jeszcze raz, wyłapanie błędów itd. Powyższy tekst również spłodziłem wczoraj, przy świetle zachodzącego słońca, którego ciepłe promienie tuliły wiosenny już niemal krajobraz za oknem. Pamiętacie co napisałem o pół metrze śniegu po przepowiedzeniu wiosny? To zgadnijcie czym mnie przywitał poranek. Tak, właśnie. Zwałami śniegu.
Uważaj na demonicznynegativity bias!