Ostatnio dorwałem się do książki Jima Holta traktującej o historii rozważań filozoficznych dlaczego świat istnieje. Tak, wiem jak to brzmi, ale książka miała niezłe recenzje więc stwierdziłem, że dla odchamienia przeczytam. W końcu ile można czytać fantastyki?
Szczerze mówiąc to nawet mi chodziło po głowie coby się na studia filozoficzne zapisać. Cóż, szanowny autor skutecznie wyleczył mnie z tego pomysłu… Miałem ochotę rzucić książkę w kąt po przeczytaniu pierwszego akapitu. Co w sumie zrobiłem, ale potem podniosłem i zacząłem czytać dalej. Trochę jak z drogim obiadem – już nie mogę, zresztą nawet mi nie smakuje, ale cholera, zapłacone to i zjeść trzeba. Taka intelektualna cebula.
Błąd logiczny zafundowany na dzień dobry zwalił mnie z nóg ale ostatecznie przebrnąłem jeszcze kilka rozdziałów zanim się poddałem i po prosto rzuciłem okiem na podsumowania kolejnych części a potem epilog. Rzecz jasna nigdzie żadnych spójnych konkluzji. W sumie czego innego spodziewać się po filozofii… Jakby mi przyszło kiedyś torturować jakiegoś filozofa to chyba bym mu zadał jakieś banalne pytanie (np. czy niebie na pewno jest niebieskie) i zażądał jednoznacznej odpowiedzi – a potem tylko patrzyłbym jak się biedak miota sam ze sobą.
To niesamowite, że całą książkę można napisać dosłownie o niczym. Zdać pytanie a potem przez kilkaset stron na różne sposoby pisać dlaczego nie wiem – ewentualnie przytaczać słowa innych ziomków, którzy też mówili, że nie wiedzą. Bądź przywołać kogoś, kto twierdził, że wie – jedynie po to, żeby wygarnąć, że się mylił. Chyba.
Przypomniał mi się fragment z autobiografii Feynmana:
„Ktoś przyjechał z gotowym referatem, który mieliśmy wszyscy przeczytać. Zabrałem się do czytania i oczy wyszły mi na wierzch: nie wiedziałem, gdzie góra a gdzie dół! (…) Przerwałem więc w przypadkowym miejscu i przeczytałem następne zdanie bardzo uważnie. (…) brzmiało to mniej więcej tak: 'Indywidualny członek zbiorowości społecznej często otrzymuje informacje wizualnymi kanałami symbolicznymi’. Po dokładnej analizie byłem w stanie przełożyć to zdanie na ludzki język. A co ono znaczy? 'Ludzie czytają”.
Amen.
Pod koniec studiów informatycznych miałem etykę do zaliczenia. Przysięgam, że przed egzaminem miałem szczery zamiar przeczytania wszystkiego, co wykładowca przeczytać kazał. Po pierwszym akapicie pierdół przypominających te przytoczone przez Feynmana dałem sobie spokój. Po prostu się nie dało. (Na egzamin poszedłem na żywioł – wykładowca na szczęście zdawał sobie sprawę z własnego figuranctwa więc nie męczył nikogo.)
Nie wiem czy też to zauważyliście, ale im bardziej pierdołowaty przedmiot rozważań, tym większe zagęszczenie nieużywanych częściej słów autorzy chcą osiągnąć opisując sprawę. Tak, piję tutaj do wszelkich habilitowanych pożal-się-boże-humanistów, którzy inaczej nie potrafią pisać – wszak gdyby użyli ludzkiego języka (przy którym precyzja nie musi cierpieć, co zapewne mogłoby ich zaskoczyć) to nie dość, że wcale już tak inteligentnie by nie brzmieli, to jeszcze istniałoby realne niebezpieczeństwo, że nawet studenci zrozumieliby o czym mowa.
Jestem ignorantem? Nie wykluczam. Niemniej wolę myśleć, że po prostu mam alergię na pierniczenie. (Dziwne, że nie kicham czytając własne teksty.) Wprawdzie Holt nawet się orientował w kosmologii i fizyce, ale i tak nie udało mu się wyjść poza stereotyp filozofa kminiącego bez sensu nad pozbawionymi znaczenia abstraktami. Ogólnie rzecz biorąc zabawne wydaje mi się, że ludzie, którzy najczęściej nawet nie wiedzą jak działa chrzaniona mikrofalówka czują się absolutnie kompetentni aby wyjaśniać naturę rzeczywistości.