Internety umarły

Wczoraj wróciłem sobie beztrosko z pracy, rokoszując się myślą o rozpoczynającym się właśnie urlopie, który chciałem uczcić zakłócając ciszę swojego szałasu jakąś fajną piosenką, niestety jednak, ku mojemu przerażeniu i niedowierzaniu, okazało się, że internet mi zniknął. Ot tak, po prostu. Pomimo płacenia regularnie ciężkich pieniędzy, odejmowania sobie bez mała dwóch naprawdę sporych flaszek od ust miesiąc w miesiąc – internet bezczelnie się ulotnił wraz z moimi marzeniami i planami na życie.

Płacząc i złorzecząc na czym świat stoi zadzwoniłem do obsługi, następnego dnia panowie od providera zjawili się zaskakując mnie w koszmarnym bałaganie mojego mieszkania (serio nie spodziewałem się, że TP faktycznie się zjawi w ciągu 24 h, tak jak ostrzegała), sprawnie naprawili problem (monterzy kogoś podpinali dzień wcześniej i pomylili kabelki – ot, psikus taki) i poszli sobie pozostawiając mnie sam na sam ze sporym kamieniem, który spadł mi z serca na nieumytą podłogę.

Bilans więc nie najgorszy – paręnaście godzin bez stałego łącza, które sobie w międzyczasie zastąpiłem andkową wifidajką – nic się nie stało, Polaku. Niemniej jednak sam fakt, jak serce podeszło mi do gardła kiedy zobaczyłem martwą diodę synchronizacji na routerze, sporo mówi o moim, uzależnieniu od technologii, życiu. I myślę, że nie tylko moim. Pewnie nie przesadzę pisząc, że każdy zdrowy osobnik w tym kraju i krajach ościennych na samą myśl o odłączeniu od matrixa dostaje gęsiej skórki, grypy żołądkowej, zapalenia opon mózgowych, impotencji i wysypki na paznokciach.

Żeby było zabawniej to byłem już swego czasu odcięty od internetu na parę miesięcy (właściciele mieszkania trochę przekombinowali) więc teoretycznie powinienem być uodporniony na zespół odstawienia – tym bardziej, że wspominam czas odłączenia jako niesamowity wręcz okres erupcji twórczości (nadrobiłem z gitarą, że hej, książkę pierwszą zacząłem wtedy też pisać) oraz indukowanego ekstrawertyzmu, który objawił się wspaniale pijanymi weekendami, otwarciem na nowych znajomych a nawet przygruchania sobie całkiem zacnej kobiety. Rzecz jasna są to wspomnienia przefiltrowane przez grubą szmatę czasu (tak wiejskie baby filtrują mleko z bakterii) a w rzeczywistości zapewne telepałem się w drgawkach, szarpiąc struny ręką drżącą w delirium, bazgrząc coś jak kura pazurem byle zabić upływające powoli minuty, upijając się z rozpaczy przy każdej okazji, nie tylko z chęci zapomnienia o parszywym losie ale i z faktu, że na trzeźwo z tymi ludźmi i tak by się nie dało wytrzymać, a kobieta ostatecznie i tak okazała się tradycyjnie złą być. To wszystko jednak (a może właśnie to) nie pozwoliło mi rozradować serca perspektywą powtórzenia się znanego już wybuchu twórczości a chwilowy brak internetu zmroził we mnie wszystkie ciepłe uczucia. Których zresztą i tak nie mam wielu.

Naszła mnie smutna refleksja – te kilka godzin bez neta okazały się być ciężkie – nawet nie chodzi o to, że trzeba się było trzeba zająć czymś innym niż ściąganie na terabajty porno z zuluskimi karlicami, i to i to bym sobie przyswajał niemrawo sztukę czytania oglądając obrazki w książkach, oswajając się przy tym z literkami – sama świadomość trochę ograniczonego (!) dostępu do świata była jakaś taka nieswoja, niepokojąca, drążąca lodowym wiertłem wnętrzności. Ręka w górę – kto by się nie sfajdał ze strachu lądując z dnia na dzień w miejscu bez dostępu do neta?

A teraz sobie wyobraźcie co by było, gdybyśmy oberwali jakąś szczególnie epicką falą wiatru słonecznego, falą elektromagnetyczną z bomby atomowej albo czymkolwiek innym skutecznie niszczącym infrastrukturę teleinformatyczną – rozmiary chaosu i rozlewu krwi przekroczyłby zapewne rozmiary armagedonu wywołanego przez hipotetyczne zejście demonów niebios, pozbawiających ludzi umiejętności kłamania. Totalna apokalipsa, paraliż obracający się w zagładę, kochankowie stający przeciwko sobie w śmiertelnych pojedynkach, cywilizacja grzebiąca się we własnym grobie rękami swoich pogubionych dzieci.

Jeszcze dziesięć lat temu ludzie obywali się jakoś bez internetu w komórce, piętnaście lat temu – nawet bez samej komórki. Ba, bez komputerów w ogóle, wcześniej bez kuchenek mikrofalowych, bez lodówek i tak dalej. Im dalej w las tym bardziej uzależnieni robimy się od własnych narzędzi, które de facto stają się naszymi protezami – po co komu analogowa ręka jak może mieć wypasiony iHand, gorzej jak padną baterie. Konia z rzędem temu, kto by potrafił dziś przeżyć bez techniki. Nie mówię tu nawet o takich sprawach jak zrzut w miejsce bez cywilizacji, zapałek i sklepów z przetworami rybnymi. Chodzi mi o tak proste rzeczy jak sprawdzenie drogi, umówienie się z kimś, sprawdzenia jakichś banalnych spraw typu umiejscowienie miejsca sinawego w pniu mózgu albo tym podobne. Inna sprawa, że na darowanego konia z rzędem i tak byśmy nie potrafili już wsiąść bez uprzedniego treningu przez hippo-coacha, nie wspominam o takim bez siodła.

Co najgorsze – nie ma chyba sposobu żeby się skutecznie wygrzebać z hipotetycznej a powszechnej zagłady. Nikt z nas nie potrafiłby zrobić nawet najprostszej rzeczy, na jakich istnienie nawet nie zwracamy uwagi albo nie zawracamy sobie w ogóle głowy ich produkcją. Głupi ołówek – potrzebny jest ktoś, kto się zna na obróbce drewna, potrzebny jest ktoś, kto się zna na samym ścinaniu drzew, na transporcie, na wydobyciu węgla, na przetworzeniu itd itp etc. Dosłownie – na tej planecie nie ma ani jednej osoby, która potrafiłaby zrobić głupi ołówek. W gruncie rzeczy wszyscy jesteśmy debilami korzystającymi cały czas z rzeczy, których funkcjonowanie zupełnie nie ogarniamy.

Oglądałem jakiś czas temu skecz traktujący właśnie o kwestii wyspecjalizowania zawodów – padło w nim takie pytanie: jeśli zrzucę cię na bezludną wyspę to ile czasu zajmie ci wysłanie do mnie maila?

Cóż, pozostaje mieć nadzieje, że nic w nas nie pierdyknie. Oraz, paradoksalnie w tym kontekście, dotować naukowców żeby opracowali rzeczy nie do zepsucia. Takie maksymalnie idiotoodporne.

One thought on “Internety umarły”

  1. Jeszcze 15lat temu przecięty Kowalski nie do końca wiedział co to jest ten cały internet i do czego służy, a jeśli Kowalski miał komputer, to najczęściej jego żona układała na nim pasjansa a dzieci oglądały bajki z pożyczanych płyt.

    Ale też ten sam Kowalski swoimi sukcesami i zmartwieniami dzielił się ze swoją rodziną, przyjaciółmi, znajomymi, a nie – jak współczesny Kowalski – z tysiącami „znajomymi” na fejsie, których i tak gówno obchodzi jego życie!

    I przez ten zanik bezpośrednich kontaktów interpersonalnych – zanika w ludziach człowieczeństwo…

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *