Lenistwo

Tak właśnie, lenistwo. Czy raczej prokrastynacja w przypadku tego wpisu konkretnie. Wszyscy znamy, wszyscy stosujemy, wszyscy lubimy na swój perwersyjny sposób. Na ten temat wylano już mnóstwo tekstu, czasem nawet sensownego, najczęściej niekoniecznie. Wszyscy z tym walczymy równie heroicznie jak rastaman, który jakimś zrządzeniem losu zarabia na ryż pracując w policji. W wydziale anytnakrotykowym. W sekcja walki z marihuaną. Niemożliwe? Pewnie nie ale to mój blog i mogę wygadywać dowolne głupoty. Dla świętego spokoju mogę napisać, że dziecię Jah wylądowało w policji, bo nie chciało mu się uciec przed łapanką uliczną. Albo było zbyt zjarane żeby ogarnąć co się świeci kiedy jacyś dziwni ludzie ubierali go w mundur i obcinali dready.

Tak czy inaczej, walka z lenistwem idzie nam właśnie jak temu ujaranemu gliniarzowi – wiemy, że wszyscy wokół mówią, że trzeba z tym walczyć. Sami nawet mówimy, że trzeba z tym walczyć. Czasem nawet z tym walczymy, zwłaszcza kiedy inni patrzą. A kiedy już dorwiemy dealera ciesząc się jak dziecko z własnej produktywności – zgarniamy cały towar i w nagrodę za własne osiągnięcia leżymy do góry brzuchem przez następne pół roku, upaleni jak świnie własnym tryumfem w walce z tym, co właśnie świętujemy poprzez uskutecznianie tego, z czym walczymy.

Wbrew pozorom jestem trzeźwy, gdyby ktoś pytał. Nad czym boleję. Mojemu dostawcy sarny wpierniczyły wszystkie krzaczki niedawno. Taki skutki hodowania zioła w lesie. A może to była jedna sarna? Zjadła krzaczka, złapało ja gastro więc zjadała następny? I tak potem kolejny. I tak aż do ostatniego? Taka wizja jednocześnie mnie przeraża i kręci, żeby nie powiedzieć, że jara bo tego słowa już dziś sporo nadużyłem.

Wracając jednak do mocno dotąd rozmytego meritum – może by tak poruszyć kwestię, od której powinienem zacząć – czy da się termin prokrastynacja używać zamiennie z terminem lenistwo? W zasadzie jedno i drugie to przejawy tego samego zjawiska, niemniej jest pewna różnica. Otwarcie przyznając się do lenistwa pozbawiamy siebie i innych choćby pozrów dążenia do twórczego, produktywnego życia. Prokrastynacja jest na tym tle zjawiskiem jednocześnie łagodniejszym i w cholerę bardziej niebezpiecznym. Wmawiamy sobie, że coś zrobimy jutro a póki co musimy np. obejrzeć jeszcze jedno fail compilation (albo win compilation dla stwarzania pozorów automotywacji) a i tak nic nie czynimy. Skutek otwartego lenistwa oraz odkładania na później jest więc w zasadzie identyczny – siedzimy i produkujemy jedynie dwutlenek węgla. Z tym, że o ile regularne lenistwo, objawiające się przeświadczeniem, że czegoś nie zrobimy i ch..j jest jakby zdrowsze bo pozbawione wszelkich wyrzutów sumienia i zakłócających spokój duszy ambicji. Natomiast jechanie na biegu „mańana” – jestem boski, ogarnę to, jutro, czy tam w ogóle w przyszłości – nie dość, że jest w istocie równie pozbawione wszelkich przejawów wydajności życiowej, to do tego jeszcze tworzy w naszych głowach narkotyczną ułudę, że jednak nie jesteśmy tak leniwi jak jesteśmy. Dodatkowo, perspektywa, że jednak kiedyś ruszymy tyłek żeby uczynić światu cokolwiek dobrego, zatruwa nasz umysł, nie pozwalając w pełni cieszyć się bezruchem, umniejszając rozmiary maksymalnego relaksu, jaki dałoby się osiągnąć pozbawiwszy się ambicji – a wręcz nas taka perspektywa hipotetycznej użyteczności stresuje, męczymy się więc nie robiąc nic.

Oba te czynniki do kupy tylko pogłębiają stan doskonałej nieważkości operatywnej, zniechęcając do poruszenia nieba i ziemi, a przynajmniej własnej osoby (przy odpowiednim zapamiętaniu we wpierniczaniu czekolady możemy faktycznie poruszyć ziemię, wywołując lokalne wstrząsy sejsmiczne) do zrobienia CZEGOŚ. Przy takim zestawie człowiek nie zostanie nawet mistrzem świata w opierniczaniu się.

Remedium? Jedno jest najskuteczniejsze, kula w łeb – nigdy więcej wyrzutów sumienia, rachunków za internet a dodatkowo w końcu można się wyspać. Dla ludzi, którzy uznają takie środki zaradcze za zbyt bezkompromisowe – można pójść na sadystyczną łatwiznę i zmuszać się codziennie do zrobienia czegokolwiek konstruktywnego. Choćby jednej, najmniejszej rzeczy. Nawet jeśli miało by to być umycie naczyń, zawiązanie sznurówki cobyśmy się nie wywalili prosto pod szynobus albo napisanie w końcu pracy dyplomowej, którą ostatecznie trzeba jutro oddać. W końcu wejdzie nam w nawyk robienie czegokolwiek.

(Z autopsji powiem też, że niesamowicie skutecznym środkiem jest głód – na którymś roku studiów miałem zaległości z paru laborek takie, że ze zdenerwowanie niemal nie mogłem ruszyć drugiej pizzy. No dobra, drugiej marchewki, w końcu to studia były. W końcu znalazłem na siebie sposób – starczyło robić zakupu z dnia na dzień tak, żeby rano nie mieć niczego w lodówce i zakodować sobie, że nie ruszę tyłka do sklepu póki nie zrobię kolejnej laborki. Okazało się to nad wyraz skuteczne, nawet jeśli nico szalone (na moje – szalenie racjonalne), …a do tego wylaszczyłem się.)

Co zrobiłem dziś aby zwalczyć w sobie wewnętrznego lenia? Polałem trochę wody na blogu. I mam fajrant. A Ty?

2 thoughts on “Lenistwo”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *