Miałem sen, iż pewnego dnia media przestaną chlapać rzadkim gównem a zamiast niego zaczną pokazywać merytoryczne dyskusje. Sen w sumie nierealny biorąc pod uwagę, że popyt kreuje podaż a podaż jest kreowana przez ludzi, którzy wierzą, że wyłączenie na godzinę światła przekłada się na jakieś realne oszczędności i może ocalić planetę (znaczy co, planeta inaczej wybuchnie?). Rzecz jasna mało kto zadaje sobie niebywały trud coby przeczytać w necie jak działają elektrownie – w końcu trzeba byłoby wpisać może nawet ze dwie frazy w google żeby się dowiedzieć, że elektrownie nie magazynują energii (bo tego, generalnie, z czysto technicznych przyczyn nie potrafimy robić – jako cywilizacja a nie kraj, dla pełnej jasności) więc muszą generować elektryczność na bieżąco, dostosowując się do zapotrzebowania przewidywanego z góry a nie rzeczywistego. Nadmiar energii ulega rozproszeniu. Wyłączenie na godzinę sporej części odbiorników w godzinach wieczornego szczytu nie zmniejsza w żadnym stopniu wydzielania CO2 czy innych gazów bo turbin nie da się tak po prostu zatrzymać z minuty na minutę – godzinny przestój może za to spowodować grube awarie kiedy w sieci znajdzie się zbyt dużo niewykorzystanej energii. Ale kogo to obchodzi? W telewizji mówią, że tak trzeba więc lemingi robią co im się każe, nie zwracając przy tym uwagi na jakikolwiek sens.
Nienawiść do logiki wyniosłem z domu. Jebać meritum na sto procent. CHWDL.
W takich warunkach ciężko wymagać żeby ludzie przestali zwracać uwagę na bezsensowną paplaninę a zaczęli domagać się jasnej, rzeczowej dyskusji i działań opartych na faktach. Lud chce igrzysk – tym więcej igrzysk im mniej chleba. I koło się zamyka. Mamy wysokie podatki, oszalałą biurokracje, absurdalne przepisy, afery zamiatane pod dywan przez rządzących. Więc co robią wyborcy? Ano głosują na tych samych ludzi, którzy wprowadzają coraz wyże podatki, rozbudowują biurokrację, wprowadzają coraz to bardziej absurdalne przepisy i zamiatają pod brudny dywan coraz to większe afery. Byle były przynajmniej dwie strony, które się kłócą ku uciesze gawiedzi.
Na szczęście jest jakieś światełko w tunelu – młodzież. Ta opluwana na każdym kroku przez starszych, którzy godzą się na absurdy na własne życzenie i potrafią jedynie narzekać na wszystko dookoła, nie poczuwając się w żaden sposób do odpowiedzialności za zasrywanie własnego podwórka przez wciąż tych samych cwaniaków. Demokracja to jednak wspaniały system – wszyscy mogą głosować, nikt nie jest winny. Młodzież tymczasem tyra za minimalną albo wybiera emigrację, która jest obecnie chyba jednym wentylem bezpieczeństwa dla panującego systemu – gdyby wszyscy ci ludzie zostali w kraju, samobieżne niezadowolenie pozostające na miejscu spaliłoby Sejm a posłów powiesiło.
Tak się składa, że akurat im młodsi ludzie tym więcej zdrowego rozsądku. Starsze pokolenie głosuje na te same mordy w nadziei (albo i bez nadziei), że coś się zmieni. Młodsi są złudzeń pozbawieni i jeśli głosują to traktują polityków instrumentalnie (tak jak to było ze zrywem po dojściu PiSu do władzy). Albo w ogóle pomijają polityków i sami robią co trzeba, nie dając się przy tym wkręcić w żadne gierki polityczne (protesty przeciw ACTA – a przy okazji zdecydowane polecenie oddalenia się raźnym krokiem wydane Palikotowi czy innemu Korwinowi, próbujących się podpiąć pod manifestacje i nadać im swoją twarz). Starsze pokolenie jest zmęczone transformacją i chce możliwie spokojnie żyć, ciesząc się, że (większości) jest lepiej niż za PRLu. Młodsi nie godzą się na bylejakość zaczynają działać zamiast narzekać przed telewizorem – wprawdzie dość powoli jeszcze ale koło zamachowe powoli się rozpędza.
Nie twierdzę, że ludzie ze świeższą data produkcji są pozbawieni wad, bynajmniej. Niemniej w porównaniu do swoich rodziców (że o dziadkach nie wspomnę) mają jednak większa ochotę żeby coś zmienić – i nie czekają przy tym na odógrne wytyczne. Zamiast tego coraz więcej jest oddolnych inicjatyw, które starają się ogarnąć rzeczywistość – choćby cała masa projektów spod PolakPotrafi czy samoorganizujące się związki strzeleckie, do tego przewijają się też akcje takie jak zbiórki dla kombatantów.
Oczywiście nadzieja związana z pragmatyzmem i inicjatywą młodych ludzi pozostaje w opozycji do zmieszanego już z błotem pociągu do irracjonalnych zjawisk typu “godzina dla ziemi” – i tutaj też dochodzimy do sedna moich dzisiejszych wywodów. Wspominałem kiedyś, że dobrą rzeczą byłoby ogranicznie praw wyborczych. Podtrzymuję to i dokładam jeszcze jedną cegiełkę.
Mam taką utopijną wizję na temat sprawnego ustroju, demokratycznego w istocie ale moim zdaniem mogącego wyeliminować część największych wad demokracji, mianowicie ograniczenie praw wyborczych do części społeczeństwa, która rozumie zasady funkcjonowania państwa. Drugą cegiełką jest zakaz działalności partii politycznych w obecnym kształcie. Tak, wiem, brzmi niedorzecznie, ale dajcie mi wytłumaczyć.
Pierwszy postulat to ograniczenie praw wyborczych – obecnie praktycznie każdy obywatel może głosować – skutki są takie sobie. Zamiast aktywnego prawa wyborczego przyznawanego każdemu z automatu wypadałoby wprowadzić ogranicznie, które blokowałoby prawo wyborcze ludziom, którzy, oględnie mówiąc, nie ogarniają. Smutna prawda jest taka, że większość ludzi ma raczej blade pojęcie o makroekonomii (czy ekonomii ogólnie), jeszcze mniej potrafi powiedzieć cokolwiek na dany temat z punktu widzenia prawa konstytucyjnego (czy jakiegokolwiek innego…), niewiele ludzi wie jak funkcjionują różne instytucje ani kto za co jest de facto odpowiedzialny. Stąd politycy mogą wmówić, że ZUS jest każdemu nieodzowny, że prezydent jest odpowiedzialny za politykę zagraniczną czy tym podobne dyrdymały.
A wystarczyłoby wprowadzić proste testy, nie różniące się w gruncie rzeczy bardzo od testów z WOSu w liceum, wzbogacone o sprawdzian podstawowej wiedzy z ekonomii i prawa. Egzamin ten zresztą można byłoby machnąć przy okazji matury dla oszczędności, może ta zaczęłaby coś znaczyć swoją drogą (ale to już temat to osobny tekst). Rzecz jasna testy powinny być odpowiednio trudniejsze w przypadku starania się o bierne prawo wyborcze (znaczy – możliwość kandydowania). Oczywiście tutaj pojawia się problem jak kontrolować obiektywność takich testów – w końcu ktoś je musi ułożyć – nie będę się jednak rozwodził nad szczegółami technicznymi, w końcu jedynie puszczam wodze fantazji. Mogę powiedzieć jedynie tyle, że całkiem sensownym rozwiązaniem pośrednim mogłoby być wprowadzanie najpierw ograniczenia w stosunku do kandydatów na posłów bądź radnych.
Druga, myślę, bardziej kontrowersyjna sprawa, to delegalizacja partii politycznych i zastąpienie ich tymczasowymi stowarzyszeniami założonymi w celu realizacji konkretnego projektu i rozwiązywanymi zaraz po załatwieniu sprawy – przy czym posłowie pracujący nad jednym projektem mogliby swobodnie wiązać się w działalność innych kół – tak żeby w efekcie możliwa była sytuacji, gdzie dwóch posłów działających ramię w ramię przy jednym projekcie mogło być adwersarzami w innym.
Może delegalizacja to nieadekwatne słowo, ale istotą tego punktu jest ograniczenie do minimum największej pięty achillesowej współczesnej polityki – bezzasadnych kłótni. Spójrzcie na to tak – mamy kilka partii politycznych. Co one robię? Kłócą się między sobą. Dlaczego? Bo taka jest natura polityki – to po prostu teatr – czy raczej cyrk. Sama koncepcja istnienia w Sejmie sformalizowanych, trwałych stronnictw wymusza ciągłe spory. Na przykładzie: spotyka się czterech przedstawicieli różnych partii i z miejsca są stawiani w opozycji każdy do każdego bo ich gangi noszą inne barwy. Nieważne, że trzech na czterech może mieć spójne poglądy na daną kwestię ekonomiczną – czy jakąkolwiek inną. Zamiast ustalić szczegóły techniczne względem tej kwestii kolesie ci zaczną się kłócić o pierdoły typu “czy uchwalić 29 lutego dniem zgody między punkami a skinami”, co zresztą i tak się skończy komisyjnym biciem oiowców – z każdej strony na inny sposób.
Zdaję sobie sprawę, że to bardzo naciągana wizja, ze względów technicznych w gruncie rzeczy niemożliwa do realizacji na obecnej bazie społecznej i prawnej – będąca wręcz sprzeczna z konstytucją i prawem zrzeszania się. Chodzi mi jednak o pewien mechanizm społeczny skupiający się na realizacji konkretnych celów zamiast tworzenia wielkich stronnictw zrzeszających ze sobą ludzi, którzy często nie mają ze sobą wiele wspólnego a łączy ich np. jedynie niezgoda z wizją innego ugrupowania (albo czasem zwykłe karierowiczostwo). Obecnie – nie ma szans ze względu na mentalność okopywania się w swoim obozie. Ale jeśli utrzymają się trendy do oddolnych inicjatyw to w przyszłości taki sposób uprawiania polityki może stać się realnym rozwiązaniem?
Dołożyć należałoby jeszcze jakąś formę rozliczania polityków z ich działalności. Obecnie mamy w Konstytucji zapis mówiący, że posłowie nie odpowiadają za brak realizacji obietnic wyborczych – jakie skutki są, każdy widzi. Oczywiście najprostsze rozwiązanie to wykreślenie z przepisu słówka “nie”, ale na to konstytucjonaliści kręcą nosem – pytanie czy bardziej z przyzwyczajenia czy faktycznych problemów technicznych, w zasadzie prawnotechnicznych, które trzeba byłoby rozwiązać – na czele z hipotetyczną procedurą odwoływania posłów. Tą kwestię jednak dość łatwo jest obejść – wystarczy dać możliwość oceniania pracy posłów analogiczną jak oceny sprzedawców na aukcjach internetowych – kto dostaje zbyt dużo negatywów od swoich wyborców ten odpada przy następnych wyborach jako nierzetelny leń. O ile kojarzę to taki system zaczyna fukncjonować, np. strona dobrzypolitycy.pl – choć moim zdaniem strona jest trochę mało przejrzysta. Inna sprawa, że taki sposób oceny wymagałoby faktycznego zaangażowania się wyborców, przynajmniej od czasu do czasu.
Robiąc krótkie podsumowanie mojego mokrego sny utopia na miarę Atlantydy jest na wyciągnięcie ręki, wystarczy ruszyć tyłek, ograniczyć prawa wyborcze, przeorganizować cały ustrój polityczny tak żeby nie było możliwości tworzenia w parlamencie trwałych stronnictw i zacząć efektownie rozliczać polityków z realizacji programów wyborczych. Bułka z masłem – cóż, jaki Platon, taka utopia.