Oto nastąpiła apokalipsa zapowiadana od dawien dawna, znaczy odkąd wieszczyciele dobrych zmian zapowiedzieli wprowadzenia zakazu handlu w niedzielę. Szczerze mówiąc, to myślałem, że cała impreza została ustawiona przez klerykałów za namową Kościoła, któremu słupki spadają. Pewnie ktoś wykombinował, że jak market będzie zamknięty, to z nudów lud pójdzie się modlić. Inna sprawa, że sam widzę tu bardziej konspiracje ze strony samych marketów – patrząc jaki armagedon nastał w piątek, nawet nie chcę widzieć, co się musiało dziać w sklepach w sobotę. Sprzedaż cukru, makaronu, konserw i wszystkiego potrzebnego do przetrwania trzeciej wojny światowej musiała poszybować pod niebiosa. W końcu przez jeden dzień część sklepów będzie zamknięta.
Nie, żeby mi to robiło szczególną różnicę, i tak nie ruszam się do żadnych sklepów w weekendy. Bawi mnie, że grupa ludzi najbardziej cieszących się z wprowadzenia wolnych niedziel – grażyny z kas, które narzekały na “obowiązek” pracy w niedzielę, będą pierwszymi, które najbardziej odczują skutki na własnych tyłkach. Raz, że skoro nie potrafiły odmówić niedzielnych zmian, to pracy w sobotę do północy też nie będą umiały. Dwa, że coś mi się widzi, że ktoś wcześniej czy później wykombinuje, że ustawę da się obejść automatycznymi kasami. A kiedy się ludzie zorientują, że automaty wychodzą taniej od grażyn…
Swoją drogą widziałem ciekawy program pilotażowy niedawno. Gdzieś na zachodzie otworzyli market, gdzie wszystkie produkty zaczipowano tak, że wystarczy z nimi przejść przez bramkę, a opłata zostaje pobrana bezpośrednio z konta. Ciekawe, gdzie takie rozwiązanie najszybciej się upowszechni.