Niedawno natknąłem się na opis ciekawego eksperymentu przeprowadzonego przez pewnego sadystę w białym kitlu, sadysta nazywał się John Calhoun i w swoim badaniu stworzył niewielkiej z początku populacji myszy idealne warunki do rozmnażania się – czyli jedzenia ile zapragną, brak zagrożeń zewnętrznych, trochę miejsce do bezstresowego zakładania gniazd itd. Czyste złe po prostu, kto normalny chciałby mieć wszystko pod nosem?
Celem eksperymentu było zbadanie jak będzie przebiegać rozwój populacji w utopijnych niemal warunkach (jedynie ograniczona przestrzeń była problemem). Okazało się, że skutkiem stworzenia, wydawałoby się, idealnego środowiska było samounicestwienie się populacji.
Historia zaczęła się od kilku myszy, dokładnie ośmiu, które przez pierwszych kilka miesięcy spokojnie sobie mieszkały w mysim raju po czym zaczęły się szybko rozmnażać, w ciągu niecałego roku tworząc populację ponad sześciuset gryzoni. Po tym okresie wielkiego bzykania nastąpiło spowolnienie rozrostu populacji, pojawiły się też wyraźne aberracje w zachowaniach społecznych, po niecałych dwóch latach natomiast zaczął się nieodwracalny spadek liczebności mocno już zwichrowanych zwierzaków.
Koniec końców populacja złożona z niedorozwiniętych emocjonalnie i społecznie gryzoni, które głównie czyściły swoje futerko, utraciła zdolność reprodukcji nie będąc zainteresowana ani seksem ani walką o dominację.
Nie będę przytaczał dokładnych danych, oszczędzę też dokładnego opisu, kto ciekaw i tak znajdzie materiały w necie. Nadmienię tylko, że w czasie trwania eksperymentu – a dokładnie w czasie staczania się kolonii w mysią nicość, zaobserwowano kilka ciekawych zjawisk:
– stopniowy zanik naturalnych relacji rodzinnych
– wzrost agresywności samic
– połączony ze zniewieścieniem samców
– rozpowszechnienie się homoseksualizmu oraz mysich odpowiedników staropanieństwa czy wiecznej kawalerki
– nierównomierne wykorzystywanie zasobów
Przypomina wam to coś?
Nie twierdzę, że wyniki eksperymentu można bezpośrednio odnieść do ludzi, w końcu ci są zdecydowanie bardziej skomplikowani niż myszy. Przynajmniej większość. Niemniej można odnieść wrażenie, że coś jest na rzeczy idąc przez miasto, patrząc na kolejne plakaty kampanii przeciw zoofilii i obserwując
<nucić głosem Mai Koman>
chłopaków w pomalowanych licach,
z ogolonymi paszkami, rączkami i nóżkami,
popieprzających na zakupy z damskimi torebkami.
</nucić głosem Mai Koman>
zaraz potem dostrzegając babochłopa czy inną lafiryndę, której normalny człowiek nieuzbrojonym kijem by nie tknął – względnie tknąłby tylko raz. Ruchem posuwistym. Kijem obowiązkowo ogumionym. Najlepiej wcześniej kneblując żeby nie gadała o tipsach i owijając twarz flagą ku chwale ojczyzny – oraz czystości poduszki.
Na całe szczęście zagrożeń u nas pod dostatkiem, ostatnio trochę mniej niż zwykle więc da się zaobserwować wysyp różowych rurek, niemniej jednak zawsze coś się znajdzie – jeśli nie głazy sypiące się z nieba to choćby Matuszka Rosja, która zawsze znajdzie sobie coś ciekawego do roboty. Wprawdzie Ukraińcy mogą nie pałać entuzjazmem do tego, jakże motywującego, wyzwania, ale nawet w Kijowie dostrzega się pewne pozytywne aspekty rosyjskiej agresji – przede wszystkim realne wykuwanie niezależności i “mitu założycielskiego” państwa.
W najbliższej okolicy zresztą też mamy masę idiotów, którzy rozwalają ławki i samochody z okazji święta niepodległości – niezależnie od orientacji politycznej, wszystko jedno, brunatne czy czerwone flanelcie (takie zdrobnienie od szmat). Swoją drogą to fajnie byłoby ich wszystkich zebrać na Stadionie Narodowym, zrzucić krakowskie maczety i zajadając się popcornem obserwować z trybun jak problem sam się rozwiązuje. Akcję najlepiej byłoby przeprowadzić w czasie deszczu, oszczędziłoby się na dobijaniu rannych – utopiliby się.
Tak czy inaczej, kiedy jacyś kolesie przyjdą podpalić twój dom, ładując giwerę podziękuj, że masz komu dać w ryj. Mając motywację do działania nie spiździejesz do reszty.